Płaczemy nad tym, kogo utraciliśmy. Płaczemy wspominając, co ta osoba nam dawała, czego z nią doświadczaliśmy, jak z nią było, jak była nam bliska. To jest nasz smutek. Pozwalałbym sobie na niego, na płacz, nie więziłbym go w sobie, bo on nie jest niczym złym, bo tęsknimy. Jest naturalny i potrzebny – mówi Marcin Dobrzyński, psycholog, psychoterapeuta z Centrum Terapii Dialog.
Dla tych, którzy niedawno stracili kogoś bliskiego, zwłaszcza dziecko, zbliżający się 01 listopada będzie dniem wyjątkowo trudnym.
To rzeczywiście jeden z trudniejszych momentów po śmierci bliskiej osoby. Zapalenie świeczki, spotkanie się ze znajomymi i bliskimi przy grobie zmarłego to podwójny trud, zderzenie się ze stratą bardzo wyraźnie, czasem zbyt boleśnie. To przeżycie może być dla niektórych zbyt trudne. Mogą potrzebować jakiegoś rodzaju wsparcia, bo sami sobie nie poradzą. Gdy rozmawiam z osobami, które niedawno utraciły bliską osobę, mówią, że 01. listopada ich przerasta, nie są w stanie sobie poradzić. Dlatego potrzebne im są rozmowy z psychologiem, psychoterapeutą.
Czy w takim razie jest potrzebne święto, które nas raz w roku tak mocno drapnie od środka?
Jako psycholog mówię: tak, jest potrzebne. Jako człowiek wyrażający swoją opinię: raczej nie w takim wymiarze, jak to odbywa się w Polsce, widowiskowo, na pokaz. Ma być dużo zniczy, kwiatów, trwa nawet wyścig na czyim grobie więcej i bogaciej. Natomiast sam dzień, który nas zbliża do osób zmarłych nie jest niczym złym. Oczywiście, nie tylko w tym jednym dniu w roku myliśmy o zmarłych. Ale dobrze, że jest taki dzień, kiedy zapala się świeczkę i jakkolwiek uświęca pamięć o zmarłych. Tylko to święto powinno mieć swoje granice, bo traci powagę, przeradza się w karykaturę.
Mówiąc krótko, potrzebna jest nam refleksja, że przemijamy, pamięć o bliskich, którzy żyją dopóki tę pamięć mamy, ale nie ta cała, dość pusta otoczka. Druga refleksja jest taka, że my raczej płaczemy nad sobą, aniżeli nad osobami, które odeszły.
Płaczemy nad tym, kogo utraciliśmy. Płaczemy wspominając, co ta osoba nam dawała, czego z nią doświadczaliśmy, jak z nią było, jak była nam bliska. To jest nasz smutek. Pozwalałbym sobie na ten smutek, na płacz, nie więziłbym go w sobie, bo on nie jest niczym złym, bo tęsknimy. Jest naturalny i potrzebny.
Pamiętam wywiad z żoną znanego aktora, która po jego śmierci utworzyła w domu sanktuarium. Marynarka wisiała na krześle kilka lat, tak jak ją powiesił. Rzęsa na pencecie była kilka lat.
Bo jak zniknęłaby ta marynarka czy ta rzęsa, to byłby widoczny dowód, że męża już nie ma. Czasami bardzo długo bronimy się przed tym „nie ma”.
Nie potrafię skasować numeru telefonu mojej zmarłej przed miesiącami przyjaciółki. Widzę, jak latami wiszą w mediach społecznościowych konta zmarłych, bo rodziny nie mają odwagi ich skasować.
Wcale mnie to nie dziwi. To tak jakby kogoś można było wykasować jednym przyciskiem. Nie chcemy tego robić. Pewnie, że przychodzi moment, kiedy to robimy, ale nie od razu chcemy w ten sposób działać. Niech zostanie we mnie ten numer telefonu, to konto na Facebooku, ta marynarka. Te przeróżne rzeczy w domu i poza nim, które nam bardzo przypominają o zmarłej osobie.
Słuchając pana, mam przed oczami matkę młodej kobiety, która zmarła na nowotwór. Matkę oszalałą z bólu, która przez pięć lat w mieszkaniu zmarłej córki również utrzymywała sanktuarium: komputer tak stał, jak Basia zostawiła, leżały kartki z nadpoczętą notatką i ołówek obok, książki rozłożone na czytanej stronie, były codzienne, męczące wyprawy na cmentarz, ogromny kredyt na pomnik. Takie trwanie latami w bólu nie jest dobre.
Nie jest dobre zbyt długie trwanie w sanktuarium. W pewnym momencie robi się z tego pielęgnowanie swojego bólu. Jeśli w takiej sytuacji osoba trafia do psychologa, pracujemy terapeutycznie nad relacją, jaką miała ze zmarłą, docieramy, co się dzieje w rozpaczającej osobie. Czasami to coś więcej niż żałoba. To poczucie winy, złości, trudności z pogodzeniem się w różnych sprawach. Warto się temu przyglądać, żeby nie tracić życia i móc pójść dalej.
Podsumowując, należy sobie pozwolić na przeżycie żałoby, a nie udawać, że wszystko jest pod kontrolą?
Oczywiście, należy sobie pozwolić na przeżycie żałoby, lecz nie każdy to potrafi zrobić w zdrowy w sposób, patrz sanktuaria, o których mówiliśmy. Niektórzy z rozpaczy sięgają po alkohol. Trudno to nazwać sposobem radzenia sobie, ale tym osobom taki właśnie degradujący, bardzo szkodliwy mechanizm włączył się i traktują go jako „pomoc”. A odnośnie pozwolenia sobie na przeżycie żałoby, powiem więcej, jest to proces nie jest tylko potrzebny, lecz konieczny, żeby można było dalej normalnie żyć, radzić sobie. U niektórych trwa on dłużej, u innych krócej. Smutek i poczucie utraty zawsze będzie, ale po przeżyciu żałoby z jej kolejnymi etapami, życie jest możliwe. Jeśli nie pozwolimy sobie na przeżycie żałoby, nasze życie jest cały czas obciążone utratą.
Jakie są etapy przezywania żałoby?
Na pierwszym etapie doznajemy wstrząsu, szoku związanego z tym, co się stało, jesteśmy odcięci od sytuacji. Jak to się mówi: to jeszcze do nas do dociera. Przeżywamy, oczywiście, pewien rodzaj żalu rozpaczy, ale do nas do środka nie do końca dociera, co się dzieje. Ten etap wstrząsu trwa jakiś czas, a potem dochodzimy do etapu zaprzeczania sytuacji, nie wierzymy w to, co się stało, nasze życie pomieszało się. Bo to fakt, że żyje się zupełnie inaczej, zwłaszcza, gdy utraci się dziecko, bardzo ciężko się tego doświadcza, świat jest inny. Pojawia się rodzaj chaosu, który znów trwa jakiś czas. Dopiero na trzecim etapie, po kilku miesiącach przychodzi do nas właściwa żałoba. Pełna smutku, poczucia bezradności, bezsilności. Wtedy najczęściej pojawia się płacz. Zaczyna do nas docierać, że tej osoby naprawdę już nie ma. Te trzy etapy są najtrudniejsze. Czasami trwają kilka miesięcy, a czasami dłużej. Warto sobie dać czas na pełne przeżycie żałoby. Po kolejnych jej etapach, nie z dnia na dzień, ale przychodzi rodzaj akceptacji, poczucia, że jest trochę łatwiej. Zaczynamy akceptować teraźniejszość, funkcjonować w niej lepiej, już nie w smutku cały czas. Pojawiają się sytuacje, rodzaj neutralnych przeżyć, sprawiających radość, już nie smutnych. Trzeba dać sobie na to czas. Niestety, ludzie do nas psychologów przychodzą i oczekują, żeby natychmiast coś zrobić, byleby nie bolało. Tak się nie da, potrzebny jest czas. A niekiedy niezbędna jest fachowa pomoc, żeby ten okres przetrwać.
Myślę, że bardzo trudną rolę ma osoba towarzysząca w żałobie. Jak wspierać?
Rola osoby towarzyszącej w żałobie wiąże się z ogromną bezradnością. Osoby bez wiedzy psychologicznej próbują dawać rady, bo bardzo chcą pomóc: szybko weź się w garść. Chwilami na siłę próbują odjąć ból osobie cierpiącej. „Chcę ci pomóc, żeby ci było łatwiej”. Natomiast w takich sytuacjach bardziej pomocne jest towarzyszenie, a nie zaprzeczanie trudnym przeżyciom, skoro one są. „Chwilę porozpaczałeś i powinno ci przejść”. Otóż, tu nie ma sztywnych reguł, „przechodzenie” to bardzo indywidualny proces. Dobrze, że jesteśmy przy takiej osobie, pomagamy jej, ale czyńmy to za jej zgodą, z wyczuciem, czy ona jest gotowa na naszą pomoc. Wchodzenie w rolę doradcy, osoby, która chce tak bardzo pomóc, że teraz to komuś poukłada życie, wcale nie jest dobre. Ważne, żeby zostawić przeżywanie żałoby indywidualnie, a po prostu być obok, być kimś, kto pomaga, zawsze służy swoją obecnością, ale nie tak na siłę, zbyt intensywnie, bo to czasem działa odwrotnie – osoby zaczynają się izolować.
No właśnie, jak pomóc, gdy osoba zamyka się w sobie, kamienieje w bólu? Do skały trudno się dopukać.
Jeśli pomoc ludzi dookoła nie przynosi skutku, zachęcałbym jednak do sięgnięcia po specjalistów. Wiem, że nie każdy chce. Ale to nie musi być od razu psycholog, psychoterapeuta. To może być telefon zaufania, grupa wsparcia, gdzie można się wymienić doświadczeniami. Taka rozmowa nie obciąża żałobnika, bo ma poczucie, że rozmawia z kimś, kto przeżył coś podobnego. Nie każdy chce takiej pomocy, ale u wielu przychodzi moment, gdy ona jest przyjmowana. Czasami najbliżsi zwyczajnie nie są w stanie pomóc, potrzebny jest ktoś z zewnątrz, kto pomoże otworzyć się tej osobie.
Mówi się, że żałoba trwa około roku, a jak widać to bardzo indywidualny proces.
Mniej więcej trwa rok. Czasem jednak coś zatrzymuje się, mijają kolejne miesiące, a cały czas jest źle, jest rodzaj zatrzymania funkcji życiowych na pewnym poziomie, są trudności w pracy, w relacjach. I wtedy należy pomyśleć o pomocy profesjonalnej. Natomiast, jeśli ten etap po upływie roku jakoś łagodnieje, widzimy, że osoba powoli do siebie dochodzi, nie warto ingerować. Dajmy jej czas do momentu zauważalnych sygnałów, że sobie z żałobą poradzi.
Beata Igielska
Fot. PAP/T. Waszczuk